Recenzje
 
 
Recenzje Karola
 
George R. R. Martin
"Taniec ze smokami. Część I"
George R. R. Martin Taniec ze smokami. Część I

Zazwyczaj mam dość silną wolę i potrafię cierpliwie czekać aż ukażą się obie części kolejnego tomu cyklu. Tym razem moja cierpliwość została wystawiona na zbyt ciężką próbę. Minęło kilka ładnych lat od ukazania się poprzedniego tomu. Kiedy w 1998 roku w Polsce ukazała się "Gra o tron", na okładce znalazła się adnotacja na temat autora: "Pisze wolno i raczej niewiele". Te słowa nabrały dla mnie nowego wymiaru przez te wszystkie lata. Sam nie wiem, ile razy zaglądałem na stronę internetową autora. W pewnym momencie Martin przestał w ogóle informować o postępach prac nad cyklem. W tym roku apetyt dodatkowo podsycił serial zrealizowany przez HBO, który wyszedł całkiem nieźle. No i wreszcie rozeszła się wieść, że ukaże się długo wyczekiwany "Taniec ze smokami". Oczekiwanie uprzyjemniłem sobie ponowną lekturą dotychczas wydanych tomów cyklu. A kiedy dostałem w swoje ręce pierwszą część "Tańca ze smokami", nic nie mogło mnie powstrzymać przed eksploracją nowych obszarów wykreowanego przez Martina świata.

Dzięki pomocy Varysa Tyrion trafia do Pentos. Tam czeka na niego Illyrio Mopatis, który od lat zaangażowany jest w pomoc niedobitkom rodu Targaryenów. Illyrio i Varys spiskują, by przywrócić smoczych władców na tron Westeros. Teraz również Tyrion ma wesprzeć Daenerys Targaryen w jej staraniach o tron. Jednak przed Tyrionem długa i pełna niebezpieczeństw droga, bo Daenerys przebywa aktualnie w Meereen.

W chwili, gdy Tyrion opuszcza Pentos, ani on sam, ani Illyrio nie wiedzą, że Daenerys porzuciła chwilowo plany udania się do Westeros. Jej dotychczasowe zwycięstwa były łatwe, ale sukcesy okazały się nietrwałe. Dlatego chce udowodnić samej sobie, że potrafi nie tylko zwyciężać, ale również rządzić. Meereen jest dla niej swego rodzaju testem. W praktyce jej władza nad miastem jest dość iluzoryczna. Nie umie poskromić fali zabójstw, której ofiarami padają jej żołnierze i wyzwoleni przez nią niewolnicy. Za morderstwami stoją Synowie Harpii, przedstawiający się jako obrońcy dawnego porządku. A jakby tego było mało, pokonane i upokorzone przez nią Yunkai tworzy koalicję miast i gromadzi wojska, by ruszyć przeciw Meereen. Czy Daenerys znajdzie sposób na rozprawienie się z tymi zagrożeniami?

Tymczasem Jon, już jako nowo wybrany Lord Dowódca, musi stawić czoła wyzwaniom, przed którymi od stuleci nie stał żaden z dowódców Nocnej Straży. Wprawdzie Stannis Baratheon uratował swoim przybyciem Mur przed dzikimi, ale nie była to pomoc bezinteresowna. Stannis chciałby wykorzystać Mur i Nocną Straż do swoich celów, a na to Jon nie może się zgodzić. Nocna Straż musi przede wszystkim zachować neutralność w toczącym się konflikcie o tron. Nawet jeśli propozycje Stannisa są kuszące, Jon wie, jak wielkie brzemię odpowiedzialności spoczywa na nim, jako na Lordzie Dowódcy. Od jego decyzji może zależeć przetrwanie Siedmiu Królestw. Wybory, przed którymi staje, nie są jednak łatwe. Rozdzierany sprzecznymi pragnieniami wspiera Stannisa swymi radami, a w ten sposób pośrednio wpływa na bieg wojny o tron.

Może na tym poprzestanę. Lekko zaanonsowałem niektóre z wątków. Tym, którzy czytali poprzednie tomy, niczego szczególnego właściwie nie zdradziłem. Inna sprawa, że Martin przygotował kilka niespodzianek, które mogą zmienić bieg wydarzeń. Pojawiły się całkiem nowe postacie i związane z nimi wątki. Już w "Uczcie dla wron" narracja prowadzona była czasami z punktu widzenia postaci epizodycznych, które jednak były świadkami wydarzeń istotnych dla fabuły. Tak samo jest i tym razem. Bynajmniej nie ułatwia to życia czytelnikowi. Ogarnięcie całości staje się z każdym tomem trudniejsze. Liczba pytań bez odpowiedzi rośnie. Oby tylko Martin umiał sensownie zamknąć te wszystkie wątki.

Właściwie już we wstępie zdradziłem się jako miłośnik cyklu. Trudno mnie wobec tego posądzić o obiektywizm. Jestem fanem cyklu i choć czasami mam ochotę trochę pomarudzić, to snuta przez Martina opowieść ma zbyt wiele zalet, by przyćmiły je nieliczne wady. Niektóre z tych zalet, jak i wad, wymieniałem w poprzednich recenzjach. Tym razem znowu nieco uwagi poświęciłbym postaciom kreowanym przez autora. Nie przestaje mnie zdumiewać ich złożoność. Nawet jeśli w którymś momencie wydaje się, że możemy danego bohatera w jakiś sposób zaszufladkować, autor udowadnia nam, że jesteśmy w błędzie. Nie wiadomo nawet, jakie role w wielkim dramacie kreślonym przez Martina mają do odegrania poszczególne postacie. Pierwszoplanowi - zdawałoby się - bohaterowie, nie raz usuwani byli brutalnie ze sceny. Ilu jeszcze spotka ten los, zanim wreszcie ujawni się właściwa oś konfliktu? W pewnym momencie zrodziło się wręcz we mnie podejrzenie, że autor z premedytacją eliminuje w pierwszej kolejności te postaci, które budzą sympatię czytelników. Postaci antypatyczne wykazują się dużo większą zdolnością przetrwania. No cóż, Martin lubi bawić się z czytelnikiem i zaskakiwać. Wszystko jest tu możliwe. Kiedy niczego nie sposób przewidzieć, jest się skazanym na łaskę autora. Mógłby mieć chociaż tyle miłosierdzia w sercu, żeby szybciej pisać kolejne tomy.

     
 
Site copyrights© 2011 by Karol Ginter