John Wyndham
"Dzień tryfidów. Poczwarki"

John Wyndham Dzień tryfidów Poczwarki

Dzień tryfidów

William Masen przez lata pracował z tryfidami. Drapieżnymi roślinami wyhodowanymi w radzieckich laboratoriach, potrafiących się poruszać i komunikować ze sobą. Nawet nie przeczuwał, że przypadkowe poparzenie jadem tryfida okaże się niezwykle szczęśliwym zrządzeniem losu. Dzięki temu trafia do szpitala, a założony na oczy opatrunek uniemożliwia mu obserwowanie nadzwyczajnego widowiska na nocnym niebie. Przytłaczająca większość ludzi z zachwytem przygląda się zjawisku, które przypisywano komecie. Urzekająco piękne obrazy na nieboskłonie były ostatnim, co dane im było zobaczyć. Kiedy zaniepokojony brakiem personelu szpitalnego Bill zdejmuje opatrunki zasłaniające mu wzrok, odkrywa, że wszyscy, którzy dali się oczarować nocnemu widowisku, oślepli. Nieliczni, którzy zachowali wzrok, są świadkami upadku cywilizacji. Muszą walczyć o przetrwanie na gruzach starego świata. Przed nimi wiele trudnych wyborów. Anarchia i przemoc to tylko przedsmak czekających ich problemów. Wkrótce zaczynają się szerzyć zbierające śmiertelne żniwo epidemie. I tylko Bill domyśla się, że jednym z największych zagrożeń będą tryfidy. Rośliny te miały zaspokajać potrzeby żywnościowe ludzkości. Teraz stały się łowcami polującymi na ludzi.

"Dzień tryfidów" czytałem po raz pierwszy wiele lat temu. Jednak mam wrażenie, że fragment dotyczący genezy tryfidów został wówczas wycięty. To w końcu były czasy PRL-u. Oczernianie ZSRR nie było wówczas w dobrym tonie. A informacja, że drapieżne tryfidy stworzono w radzieckich laboratoriach, to nic innego jak próba zdezawuowania ojczyzny robotników. Nie mam, niestety, starego wydania, więc nie mogę zweryfikować, czy zawodzi mnie pamięć, czy rzeczywiście tamta wersja była ocenzurowana.

Apokaliptyczna wizja końca znanej cywilizacji przedstawiona przez Wyndhama nadal robi wrażenie. A minęło przecież ponad pół wieku od ukazania się tej powieści. Autor nie umiejscowił kataklizmu w czasach sobie współczesnych, ale w przyszłości. Co ciekawe, niektóre jej aspekty przewidział zadziwiająco trafnie. Ot, chociażby satelity, które nam spowszedniały, ale wtedy były jedynie spekulacją. Ukazując zagładę cywilizacji, pokazał dość różnorodne postawy ludzkie w obliczu nowych wyzwań. Według autora, najgorsze, co można zrobić w obliczu takiego kataklizmu, to kurczowe trzymanie się dotychczasowego systemu wartości i starych przekonań. Narracja prowadzona jest w sposób mający uwiarygodnić tę tezę. To, czy mnie przekonał, to zupełnie inna sprawa. Najistotniejsze, że pomimo upływu lat to wciąż trzymająca w napięciu historia.

Poczwarki

Kilka stuleci temu na ludzkość spadło Cierpienie. W ten sposób Bóg ukarał Starych Ludzi. Taka wizja przeszłości przekazywana jest z pokolenia na pokolenie w społeczności zamieszkujące Labrador. Wykształciła się tam dość specyficzna i rygorystyczna religia wywodząca się z chrześcijaństwa. Religia ta odgrywa kluczową rolę w walce z wszelkimi odstępstwami od normy, czyli mutacjami. Rośliny są niszczone, a zwierzęta zabijane, jeśli wykazują oznaki mutacji. Surowe reguły dotyczą także ludzi. Nawet drobne odstępstwo od normy jest równoznaczne z wykluczeniem z ludzkiej społeczności. Odmieńcom wolno zamieszkiwać Rubież. Za Rubieżą są już tylko Kraje Zła. Tam życie jest niemożliwe. O ile jednak nietrudno wytropić mutacje deformujące ciało, trudniej z mutacjami zmieniającymi umysł. Tak właśnie jest w przypadku Davida Strorma. Jest on w stanie komunikować się przy pomocy myśli z innymi, obdarzonymi podobnym darem. Nie jest bowiem jedynym dotkniętym tą mutacją. Ukrycie niezwykłego talentu to trudne zadanie. Co się stanie, gdy tajemnica wyjdzie na jaw?

O ile w "Dniu tryfidów" autor spekulował na temat świata tuż po kataklizmie, o tyle w "Poczwarkach" opisuje świat wiele stuleci po kataklizmie. Muszę przyznać, że stworzył dość sugestywną i wiarygodną wizję społeczności zamieszkującej postapokaliptyczny Labrador. Kierują nią surowe, czy nawet wręcz okrutne zasady religijne, ale to bardzo przekonujący obraz. Autor dba o to, by zaprezentować spektrum różnych postaw, zarówno ortodoksyjnych, jak i liberalnych. Czytelnik szybko dostrzega, w jak trudnym położeniu znalazł się bohater i jego przyjaciele. Napięcie rośnie z każdą kolejną stroną. Opowieść wciąga.

Jeśli mam jakieś zastrzeżenia (pomijając fatalną korektę), to dotyczą one przebijającej z kart powieści koncepcji, że eksterminacja przeciwników to najlepsza, a wręcz jedyna i w pełni uzasadniona, metoda rozwiązywania problemów. Ci, którzy znają zakończenie powieści, domyślają się zapewne, o co mi chodzi. W każdym razie, taki tok rozumowania towarzyszy ludzkości od niepamiętnych czasów i jest przyczyną nieustannych nieszczęść. W starożytnej Grecji dorobiono do tego ideologię. Któż nie słyszał o podziale społeczeństw i kultur na "cywilizowane" i "barbarzyńskie". Z samej definicji "cywilizowani" posiadali prawo do podporządkowywania sobie "barbarzyńców", a w skrajnych przypadkach - do ich eksterminowania. Potem pojawiały się najróżniejsze warianty tej koncepcji. A wreszcie zrodził się darwinizm społeczny, będący zwulgaryzowaną wersją darwinizmu. Stał się on zaczynem wielu tragedii, które dotknęły ludzkość w XX wieku. Szkoda, że autor nie umiał wyjść poza ramy narzucone tą ideologią. Krytyka autora sprzed pół wieku to jedno, ale najgorsze, że idea wciąż ma się doskonale. Wystarczy obejrzeć dowolny serwis informacyjny.

2013-09-22

Kolejna lektura utrwaliła moją opinię, że "Dzień tryfidów" to bardzo ciekawa i wciągająca historia. Nie mam jakichś spektakularnych nowych spostrzeżeń. Najwyżej zauważam, że w warstwie obyczajowej w tamtych latach mogła to być powieść obrazoburcza, bo dopuszczała emancypację kobiet. Jeszcze parę lat temu tego tak wyraźnie nie dostrzegałem, ale teraz, w obliczu kontrofensywy ciemnogrodu (z konserwatyzmem nie ma on nic wspólnego), widzę, jak niełatwo było i jest kobietom, które nie chcą dać się wtłoczyć w szablon.

2021-11-08

Site copyrights© 2021 by Karol Ginter